Patagonia przywitała nas tysiącem kolorów, jakby ziemia była tu usłana wzorzystymi dywanami. Przede mną otwierała się nieskończona przestrzeń, jakiej nigdy nie odda żaden aparat fotograficzny, ani żadna kamera – wielka, rozlegała, stepowa pustynia. Nade mną wisiało bezkresne, niebieskie niebo, po jakim pędziły niczym gigantyczne owce, białe puszyste chmury.
Olbrzymia Patagonia, licząca 737 000 km2 – czyli dwa razy większa od Polski – zaczyna się za rzeką Czarną i ciągnie aż po Cieśninę Magellana. To właśnie portugalski żeglarz nadał nazwę tej ziemi. Zimując przy skalnym wybrzeżu od strony Atlantyku, marynarze zetknęli się z tubylcami, którzy wydali im się wysokiego wzrostu. Zwłaszcza wielkie były ich ślady w nadbrzeżnym piasku. Dlatego też nazwano ich „Patagos” – z hiszpańskiego „wielkołapi”. W rzeczywistości tubylcy nie byli olbrzymami, nosili jednak duże, ciepłe buty, zrobione z futra lamy. Tak przyjęły się nazwy Patagończyk i Patagonia…
LODOWE MLEKO
Calafate. Patagonia.
Wylądowaliśmy nad brzegiem Jeziora Argentino, w prowincji Santa Cruz, nie daleko granicy z Chile. To małe patagońskie miasteczko ma dosłownie sześć ulic na krzyż, przy jakich stoją drewniane domki. Aż trudno wyobrazić sobie, że żyje tu trzy tysiące mieszkańców. Latem jest to mieścina całkiem urokliwa, zimą jednak – gdy spadnie śnieg i wszystko zamarznie, życie tutaj nie jest łatwe. Gdy w Europie mówimy „południe”, myślimy o słońcu, cieple i bujnej roślinności. W Argentynie jest akurat zupełnie na odwrót. Im dalej na południe, tym klimat jest ostrzejszy. Średnie temperatury letnie w Calafate to czternaście stopni. Po takim upale przychodzi jednak zimna noc. Zupełnie jak na pustyni, bo Patagonia to jest właśnie stepowa pustynia, smagana porwistym wiatrem.
Jeden z miejscowych wytłumaczył mi skąd bierze się nazwa miasteczka. Calafate to nieduży, kolczasty krzak o mięsistych liściach. Rośnie niemal wszędzie. Jest to roślina charakterystyczna dla tych stron, stanowiąca źródło pożywienia dla ludzi i zwierząt. Wydaje owoce w postaci małych, czerwonych jabłuszek, z jakich robi się pyszne konfitury.
Kiedy stawia się pierwsze kroki w Calafate, trudno zrozumieć po co się tu przyjechało i dlaczego każdy, kto był tu raz, poleca to miejsce?
W KRAINIE LODOWCÓW
Wjeżdżamy wreszcie na teren Narodowego Parku Lodowców, który w 1981 roku został uznany przez UNESCO za światowe dziedzictwo ludzkości. Jego historia to niesamowity przykład zamiłowania do przyrody jednego człowieka – Francisco Pascasio Moreno. Patagonia interesowała go już od dzieciństwa i do tego stopnia, że w wieku dwudziestu lat, przy pomocy ojca, otworzył pierwsze muzeum tej krainy w Buenos Aires. W 1874 roku, Moreno został powołany przez rząd argentyński na rzeczoznawcę w sporze o granicę pomiędzy Argentyną i Chile, który niemal doprowadził do wojny. W ciągu sześciu lat odbył liczne podróże, penetrując szczegółowo region Andów Patagońskich. Podczas jednej z nich, płynąc od Atlantyku do źródeł rzeki Santa Cruz, odkrył olbrzymie jezioro z bardzo dziwną wodą, przypominającą mleko w odcieniu szmaragdowym. Nazwał je Lago Argentino (Jezioro Argentyńskie). Przemierzając je wzdłuż i w szerz, wpływając do wszystkich zatok i odnóg, rzeczoznawca zobaczył kolejne cuda natury. Z gór, w kierunku wody spełzały gigantyczne lodowce, które nigdy nie topniały. Na północ, w okolicy Jeziora Viedma, natchnął się na niesamowitą górę, której stoki były tak strome, że wydawały się być prostopadłe do ziemi. Jej szczyt niknął w chmurach i sprawiał wrażenie, że dymi. Z tego powodu Moreno wziął górę za wulkan i nazwał go Chalten. Choć starej nazwy używa się zwyczajowo, dziś – to jedno z najbardziej wyzywających wzniesień świata, jest znane jako Fitz Roy – nosi nazwisko odkrywcy Kanału Beagle. Ma 3375 metrów wysokości i wejście na niego jest ambicją wszystkich andystów.
Kiedy znaleźliśmy się przed lodowcem, wpadłam w osłupienie. Kilkudziesięcio metrowa ściana lodu wyglądała jak fantastyczna, abstrakcyjna rzeźba, wyciosana w błękitnym marmurze. Jakby Bóg, tworząc świat, pracował tutaj gigantycznym dłutem. Land art – dzieło, o jakiego kopię mógłby pokusić się Christo lub Michał Anioł, gdyby żył współcześnie. Nie istnieją jednak narzędzia, którymi można dokonać tak syzyfowej pracy. Z niby jednolitej bryły lodu wyrasta tysiące kolców. Wielki jęzor lodowca jeży się i strzępi na całej swojej powierzchni, przybierając niesamowite formy. Jego faktura jest właśnie taka, jak faktura surowego marmuru ociosanego dłutem. Kiedy patrzy się z daleka na tę olbrzymią masę, spełzającą z gór w stronę jeziora, nie robi ona jeszcze wrażenia, gdyż człowiek nie zdaje sobie sprawy z jej rzeczywistych wymiarów. Dopiero gdy podpływamy do lodowca łodzią, omijając kry – efekt jest porażający. Człowiek w tej skali czuje się malutki, jakby stał obok Pałacu Kultury.
PERITO MORENO
Prezentuje się w pełni dopiero z parkowych tarasów widokowych. Zostały zbudowane na przeciw czoła lodowca, po południowo-wschodniej stronie Półwyspu Magellana. Teraz, z góry, widać jak jest szerokie to czoło, liczące ponad cztery kilometry i jak długi jest sam jęzor, szacowany na sześćdziesiąt pięć kilometrów. Jego powierzchnię aż trudno sobie wyobrazić – 195 km2! – więcej niż powierzchnia miasta Buenos Aires… Postrzępione szczyty wznoszą się na wysokość stu metrów nad poziom jeziora, przepaście pomiędzy nimi przekraczają natomiast dwieście pięćdziesiąt metrów. Choć z pozoru lodowiec wydaje się jednolitą bryłą, w rzeczywistości jest on zbudowany z firn – silnie zamarzniętego, ziarnistego śniegu, który to materiał okazuje się bardzo kruchy. Olbrzymie kawały lodu, co rusz odpadają z czoła i walą się z hukiem do wody, jakby strzelała ciężka artyleria. Niektóre z nich są takich rozmiarów, że wzbudzają fale. Dryfują później jako samodzielne kry, aż do rozpuszczenia się. Można siedzieć godzinami i podziwiać to dzieło natury, wsłuchując się w lodowe moździerze…
Po powrocie do Calafate, przyjrzałam się popiersiu wyrzeźbionemu w kamieniu i wystawionemu w miejskim parku. Pokaźna łysina, wąsy i broda oraz dobroduszny wyraz twarzy. Pod spodem tablica pamiątkowa: Rzeczoznawca Francisco Pascasio Moreno, 1832-1919. Odkrywca krainy lodów. Ciekawy człowiek – pozytywista, który poświęcił się pracy u podstaw na rzecz ojczyzny, społeczeństwa i natury. Po zakończeniu misji rzeczoznawcy, której wyniki uznała Anglia będąca sędzią w sporze terytorialnym pomiędzy Argentyną i Chile, Moreno rozpoczął działalność edukacyjną, zakładając przedszkola i szkoły dla biedoty. Otworzył własne muzeum Patagonii i oddał połowę ziemi jaką otrzymał od rządu, aby utworzyć rezerwat przyrody. Na tych terenach znajduje się właśnie Narodowy Park Lodowców.
Rzeczoznawca Moreno został pochowany na cmentarzu La Recoletta w Buenos Aires, gdzie spoczywają zasłużeni dla ojczyzny. W latach czterdziestych przeniesiono jednak jego resztki na wyspę Centinela na jeziorze Nahuel Huapi. Spoczywa na łonie patagońskiej natury, którą tak kochał. Statki oddają mu cześć syreną, przepływając tamtędy. Jego imię rozsławia gigantyczny jęzor lodu.
PŁYNĄC PRZEZ LODOWE MLEKO
W Patagonii wszystko jest gigantyczne: ślady tubylców, odległości, estancje, góry, lodowce, rzeki i jeziora. Jezioro Argentino to największy akwen Argentyny i trzeci co do wielkości w Ameryce Południowej. Ma dwadzieścia kilometrów szerokości i aż sto dwadzieścia pięć długości. Jego głębokość osiąga w niektórych miejscach tysiąc metrów.
W Porcie Bandera, oddalonym od Calafate o pięćdziesiąt kilometrów, wsiadamy na pokład dużego, nowoczesnego i wygodnego katamaranu. To jedyny środek komunikacji jakim można poruszać się szybko po szmaragdowej wodzie. Powoli znika nam z oczu nie kończąca się, kolorowa pustynia stepowa. Po obu stronach jeziora zaczynają wyrastać fantastyczne wzniesienia – rezultat rzeźby polodowcowej. Spektakl jaki ukazuje się naszym oczom znowu zapiera dech w piersi. Ma się wrażenie, jakby patrzyło się na scenę teatru, gdzie w perspektywie widać papierowe dekoracje. Ozy – wydłużone i kręte wały, zaczynają się gdzieś daleko i kończą stromymi urwiskami tuż nad wodą. Obok nich wyrastają olbrzymie mutony, pagórki o dziwacznym kształcie, w różnych odcieniach rudości, brązu i burawej czerwieni. Niektóre są gładkie, jakby je ktoś wyszlifował papierem ściernym, inne natomiast mają bruzdy i głębokie zmarszczki, jak na twarzy staruszka. W prześwicie pomiędzy dwoma garbami skalnymi widać kotły, żłoby i doliny polodowcowe. Tutaj Stwórca pracował nie tylko dłutem. Potrzebne mu były skalpele i pewnie cały park maszynowy.
Katamaran pozostawia po sobie długą pieniącą się smugę. Woda, po której płyniemy ma szczególny, szmaragdowy kolor i konsystencję mleka. „Lodowe mleko” – tak nazwali ją naukowcy. Jej barwa to skutek rozpuszczania się w wodzie gór lodowych, jakie odrywają się od lodowców i dryfują po Jeziorze Argentino. Gdy wpływamy przez Diabelskie Gardło do Północnej Odnogi największego zbiornika wodnego Argentyny, otaczający nas krajobraz zmienia się. Jesteśmy już u podnóża Andów Patagońskich i góry stają się coraz wyższe i bardziej srogie. Ostre szczyty dotykają chmur i wydać wyraźnie, gdzie zaczyna się linia wiecznego śniegu. Również icbergi płynące w naszym kierunku są coraz większe. Dryfują majestatycznie, gnane przez prądy. Mają niezwykłe kształty, wyrzeźbione przez wodę jeziora i opady. Kiedy nasza łódź przybliża się do nich, możemy dopiero zdać sobie sprawę z tego, jak są ogromne. Ponad powierzchnię wody wystaje zwykle tylko ich czubek, lwia część góry lodowej jest zatopiona i niebezpieczna dla statków.
BŁĘKITNE WIDMA
Dopływamy wreszcie do celu naszej podróży – Upsala, jeden z największych na świecie lodowców górskich. Jego powierzchnia wynosi 595 km2. Jego czoło jest naprawdę imponujące i nawet obiektyw szerokokątny nie jest w stanie objąć je w całości. Upsala spełza z Andów chilijskich przez sześćdziesiąt kilometrów, niczym niesamowity smok, niebieski i najeżony kolcami. Z pewnej perspektywy widać jego długi grzbiet, który zrównuje się z linią wiecznego śniegu. Pewnie tam właśnie, świeży śnieg oraz woda, pod wpływem ciśnienia przemieniają się w firn. Potem firn zamarza i przekształca się w szary lód, a następnie w niebieski lód lodowcowy. Ten z kolei prze do przodu, wypychając coraz dalej czoło lodowca, stare i kruche. Pod wpływem cieplejszej temperatury, olbrzymie bryły lodu pękają i osuwają się z hukiem do wody. W końcu niebieskie icbergi, przypominające okręty-widma, płyną w swoją osobliwą podróż – dryfując dostojnie aż do zagłady, czyli do całkowitego rozpuszczenia się w szmaragdowe, lodowe mleko.
W drodze powrotnej zawijamy do Zatoki Onelli. To jedyne miejsce, z jakiego można obserwować trzy lodowce Onelli, Agassiz i Bolado. Tu krajobraz jest dziki i niepokojący. Olbrzymie, ciemne góry o ośnieżonych szczytach, spowija gęsta mgła. Na powierzchni całej zatoki dryfują błękitne kry. Trzy długie jęzory lodowe spełzają w dół. Tak musiał wyglądać świat w Czwartorzędzie, jakieś 1,8 miliona lat temu, kiedy kształtowała się współczesna rzeźba lądów i zanim pojawił się Homo Sapiens. Tak wyglądał świat biblijnego, szóstego dnia, zanim Bóg stworzył człowieka…
Kiedy samolot podrywa się do lotu, widzę z góry kolorowy, wzorzysty dywan patagońskiej pustyni stepowej. Góry, lodowce i jeziorka polodowcowe stają się coraz mniejsze w miarę nabierania wysokości, tylko jeszcze przez jakiś czas świeci wyraźnie tafla Jeziora Argentino – wielkie, szmaragdowe oko Patagonii…